Spektakl „Na imię mi Oskar” wołomińska publiczność mogła oglądać kilka razy. Niektórzy korzystali z każdej okazji – zwłaszcza ci, którzy nie wstydzą się łez… Dla jasności – mówimy tu również o Mężczyznach, takich przez duże „M”. Niespełna godzina spektaklu, kilkoro młodych aktorów, ograniczona do minimum scenografia i środki techniczne – niby nic wielkiego, ale to jednak nadzwyczajne wydarzenie i warto poświęcić mu nieco czasu. O początkach pracy z młodymi aktorami opowiedziała mi Monika Kisła – osoba, która wspomnianego czasu zainwestowała w ten spektakl najwięcej.
Znamy się od dłuższego czasu i im dłużej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że ten spektakl, ta tematyka i ten sukces nie jest przypadkowy. Wolontariat hospicyjny to dla ciebie nie pierwszyzna…
Mój Tata przez wiele lat był chory na raka.. całe moje „dorosłe dzieciństwo”. Potem zachorowała też Mama…
Kiedy Jurek Owsiak organizował III Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy dla dzieci z chorobami nowotworowymi moja rodzina i Przyjaciele zaangażowali się w to całym sercem i potem już nam tak zostało. Przez wiele lat, już niezależnie od celu na jaki zbierane były pieniądze, z ogromnym zaangażowaniem organizowaliśmy Finały WOŚP w Zielonce. Praca ta dała nam wiele satysfakcji i radości zwłaszcza, że także wołomiński szpital otrzymywał z Fundacji sprzęt dla ratowania życia dzieci. Czuliśmy się w tym czasie „dobrymi aniołami” i zawsze będę wdzięczna Jurkowi, ludziom pracującym w Fundacji, mieszkańcom Zielonki i wszystkim, którzy nam pomagali za ogromne wsparcie i zaufanie, którym nas obdarzyli.
W ostatnim miesiącu życia mojego Taty towarzyszyło mi hospicjum domowe z Wołomina, wielu wspaniałych ludzi, a wśród nich cudowny doktor Rafał Witek – nasz „Pan Róża”, bo on był nie tylko lekarzem, ale stał się naszym Przyjacielem i ogromnym oparciem w tym czasie. Był z nami do końca i nawet po śmierci Taty stanowi dla nas ogromne oparcie. Kiedy zamieszkałam w Wołominie odwiedziłam hospicjum i… trochę się tam zadomowiłam jako wolontariuszka. Odwiedzałam „moich” pacjentów prawie codziennie, a oni uczyli mnie jak im towarzyszyć w tym trudnym okresie. Rozmawiałam z ich rodzinami, z personelem podziwiałam ich pracę i oddanie.
Czyli „hospicjum” to nie jest puste słowo dla ciebie… Musiało się sporo zmienić w twoim życiu?
Czas wolontariatu w wołomińskim hospicjum wspominam z uśmiechem, bo ludzie do których tam przychodziłam pokazali mi co w życiu jest ważne, nauczyli mnie jak patrzeć na świat z wdzięcznością za każdy dzień, za każdą chwilę. Nauczyli mnie cieszyć się życiem i nie zamartwiać pryszczem na twarzy, czy kilkoma kilogramami nadwagi. Nauczyli mnie cierpliwie słuchać.. słuchać i wspólnie milczeć, gdy nie trzeba nic mówić (choć pewnie wielu moim znajomym moje milczenie wydaje się niemożliwe), nauczyli mnie cichej obecności i tryskania humorem, gdy jest ku temu czas i potrzeba. Jestem wdzięczna, że mogłam poznać panią Marianne i Józię, dwóch panów Jurków i dziadka Mikołaja.. i jednego pana, którego imienia nie pamiętam, ale pamiętam jego oczy i głos i uścisk dłoni, kiedy opowiadał mi o wojnie, którą przeżył.
Trafiłaś na książkę… Pewnie gdyby nie wcześniejsze doświadczenia, nie zrobiłaby na tobie tak dużego wrażenia?
Książkę czytałam cztery razy i przepłakałam nie jeden wieczór, ale wydawała mi się „trudna teatralnie”. Oglądałam adaptacje w Teatrze Telewizji, ale brakowało mi tam czegoś nieuchwytnego, czegoś, czego nie można zdefiniować, a co powodowało, ze sięgałam do tej książki wiele razy. Tak prawdę mówiąc to już podczas pierwszego spotkania z „Oskarem i Panią Różą” po przeczytaniu kilkunastu stron zaczęłam skrycie marzyć o zagraniu roli Róży. I kiedy poznałam Bartka Guziaka to pomyślałam, ze moim marzeniem byłoby móc zagrać właśnie z nim. Ale takich marzeń mam wiele i chyba nawet przez myśl mi nie przeszło, że jest ono, choć w części możliwe do zrealizowania. Ale przyznam szczerze, że pół roku chodziło mi po głowie, aby przygotować taki spektakl właśnie na Dni Hospicjów i Opieki Paliatywnej. Termin się zblizał i mobilizował do pracy…
Scenariusz był gotowy właściwie na 1 września, chyba trzeciego odbyła się pierwsza próba, a nie mieliśmy jeszcze całej obsady a już oficjalnie zaproponowaliśmy swój udział w III Światowym Dniu Hospicjów i Opieki Paliatywnej 6 października. Gdyby nie ogromne zaangażowanie całej grupy i pomoc ze strony Hospicjum i Księdza Proboszcza to byłoby bardzo ciężko.
„Oskar i Pani Róża” to właściwie zbiór listów. Kto dokonał adaptacji tego tekstu?
Zaczęło się po moim powrocie z obozu artystycznego dla uzdolnionej młodzieży na który „towarzysko” dojechała do mnie Ania Klamczyńska. Wieczorami po tzw. ciszy nocnej miałyśmy czas aby usiąść i rozmarzyć się. Opowiedziałam Ani o moich marzeniach związanych z „Oskarem” i o dramie, którą niedawno poznałam i pokochałam. Kilka niedospanych nocy i… decyzja, że robimy. Zaraz po powrocie do Wołomina skontaktowałam się z Magdą Machniewska, przyszła do mnie z Anią Korkieniec i „postawiły pod murem” – Robimy i już! Porozmawiałyśmy o pomyśle na adaptację i dziewczyny zabrały się do pracy. Nie spodziewałam się jednak, ze jej efekty będą tak szybko widoczne…
Nie minęły dwa dni a ja dostałam prawie połowę tekstu. Nie będę ukrywać, że walczyłyśmy o każde ważne zdanie, o każdą myśl i długo rozmawiałyśmy o każdej ze scen także już później w trakcie czytania tekstu z aktorami. Musze jednak uczciwie przyznać, ze gdyby nie ich zapał, pracowitość i entuzjazm, którym potrafiły mnie zarazić to przedsięwzięcie to nie ruszyłoby tak „z kopyta”. Ich ciągłe pytania o to, kiedy próba, kiedy się umawiamy, sms-y i telefony z propozycjami zmian w scenach dodawały mi siły i energii.
Młodzi aktorzy są na scenie bardzo przekonywujący – czy powstawanie tego zespołu trwało długo? Odbył się casting?
Ta „prawdziwość” aktorów to mocna strona tego przedstawienia. Usłyszeliśmy dużo ciepłych słów pod naszym adresem od jurorów na X Maratonie Teatralnym w Zielonce, gdzie otrzymaliśmy dwa wyróżnienia dla aktorów: Ani Klamczyńskiej i Bartka Guziaka i Nagrodę Specjalną Jury za spektakl ze szczególnym uwzględnieniem roli Bartka. Ale doceniono tez pozostałych aktorów mówiąc właśnie o ich autentyczności. Jurorzy zwrócili też szczególną uwagę np. na rodziców, których grają przecież bardzo młodzi ludzie, Ania Kalata i Dominik Guziak. Nie wiem czy Ania się nie obrazi, ale chciałabym zacytować sms-a jakiego od niej dostałam po premierze: ”..Dzięki Tobie przez chwilę mogłam być kimś szczególnym. Być mamą Oskara.. I choć w przedstawieniu nie gram pozytywnej postaci, ja w sercu wiem, że kochałam swojego syna.. Ale czy Oskara można nie kochać?” To chyba tajemnica ich przekonywającego aktorstwa, oni nie grali tych postaci oni nimi przez tą krótką chwilę po prostu byli.
Myślę, że duży wpływ na tworzenie roli miały tez techniki dramowe, z których korzystaliśmy przy pracy nad przedstawieniem, a także to, że dużo rozmawialiśmy o tych postaciach… a właściwie z nimi, ale to trudno tak na sucho wytłumaczyć… mam nadzieję, że uda nam się przy jednym z kolejnych spektakli zaproponować widzom rozmowę z bohaterami przedstawienia. To duże wyzwanie dla aktorów, ale i ogromna satysfakcja.
Nie było castingu. Zespół powstał sam zupełnie niechcący… składa się z młodych, fantastycznych osób, które miałam przyjemność spotkać na swojej drodze w ciągu kilku ostatnich lat.
Oskar, czyli Bartek Guziak, to centralna postać sztuki, ale nie dlatego od niego zaczniemy. On pojawia się na scenie i… scena znika, zostaje tylko PRAWDA.
W ubiegłym roku podjęłam się koordynowania etapu gminnego Konkursu Warszawska Syrenka i tam poznałam Bartka. Zachwycił mnie i całą komisję swoja prostotą, prawdą i wielkimi oczami. Zakwalifikował się do etapu powiatowego i Przez kilka tygodni wraz z innymi jurorami pracowaliśmy nad wymową i interpretacją tekstu laureatów. Na tym etapie współpracy zaczęliśmy szukać dla Bartka innego tekstu, ponieważ dwa wiersze, które recytował były do siebie bardzo podobne, a zależało nam, na pokazaniu jego ogromnych możliwości. I tak Bartek po raz pierwszy zetknął się z tekstem „Oskar i Pani Róża”. Na Etapie Powiatowym w Zielonce recytując fragment jednego z listów Oskara zajął pierwsze miejsce wzruszając komisje i organizatorów.
I tu był kolejny moment, kiedy pomyślałam o tym tekście… i o Bartku.
Praca z Bartkiem to ogromna przyjemność. Zawsze przygotowany, chętny do prób, zmian, naprawdę duży talent… i te oczy. Kiedyś nie było Ani Klamczyńskiej i dla potrzeb technicznych weszłam na scenę z tekstem i zagrałam panią Różę. Ogromna przyjemność. Chciałabym jeszcze kiedyś tego doświadczyć.
Pani Róża – Ania Klamczyńska – nie jest debiutantką. Kilka lat temu byłem pod wielkim wrażeniem sposobu, w jaki ta drobna dziewczyna potrafi „wypełnić” pustą scenę mając do dyspozycji tylko mikrofon.
Kiedyś bardzo dawno temu, kiedy byłam piękna i młoda (śmiech) i mieszkałam w Zielonce, a pracowałam w Wołominie w Szkole Muzycznej. Tam poznałam dwie fantastyczne dziewczynki Anię Klamczyńską i Anię Kalatę, z którymi mimo dużej różnicy wieku bardzo się zaprzyjaźniłam. Po zakończeniu mojej współpracy ze szkołą nadal się spotkałyśmy na gruncie towarzysko twórczym (na pierwszą akcję „Cały Wołomin Czyta Dzieciom” przygotowałam z nimi fragment „Pchły Szachrajki”) i dziewczynki bardzo mnie mobilizowały, aby stworzyć coś razem. Nie wypalało głównie z powodu mojego braku czasu.
Ania Klamczyńska została panią Różą. To trudna rola – aby zrozumieć ideę wolontariatu i móc wejść w swoją rolę Ania zaczęła odwiedzać wołomińskie hospicjum (bardzo dziękuje za tę możliwość i pomoc wolontariuszom i jego pracownikom). Na premierze przedstawienia obecna była jedna z pacjentek pani Janeczka, którą Ania podczas wizyt w hospicjum bardzo polubiła. Te spotkania pozwoliły jej zrozumieć i poczuć swoją rolę.
Ania po X Zielonkowskim Maratonie Teatralnym: „Gra w teatrze, a zwłaszcza w takim przedstawieniu jak „na imię mi Oskar…” jest wyzwaniem, walką z ogromnymi emocjami no i stresem, który na festiwalu jest na pewno większy niż zwykle. Mimo wszystko udało nam się dać z siebie wszystko, a przy okazji bardzo zaprzyjaźnić”.
Mama Oskara – Ania Kalata. Niewielka rola, pozornie prosta – ale nie dla tak młodej dziewczyny!
Dojrzała, mądra.. lubię z nią rozmawiać o wszystkim. Powoli wchodziła w rolę wkładając w nią dużo miłości i troski dla swojego dziecka, nie wstydziła się swojej bezradności jako rodzica. Ale szukała też rozwiązań humorystycznych. I kiedy po Zielonkowskim Maratonie postanowiliśmy uczcić nasz mały sukces wraz z prawdziwą mamą Bartka naradzały się czy wolno mu wziąć udział w nocnej imprezie ;)
Sandrine – Magda Machniewska. Ta dziewczyna gra, czy taka jest? :)
Kilka lat temu na corocznym Przeglądzie Artystycznym organizowanym przez MDK w którym pracuję wypatrzyłam Magdę Machniewską, była chyba jeszcze w Szkole Podstawowej i zachwyciła mnie dojrzałym wykonaniem piosenki Agnieszki Osieckiej. I pamiętam, że wtedy razem z Ania Klamczyńską stwierdziłyśmy, że trzeba ją „mieć na oku” ;) To ona z Anią Korkieniec z werwą zabrała się za pisanie scenariusza.
Od początku nie mogłyśmy się zdecydować co ma zagrać, ale kiedy po wielu trudnych rozmowach wreszcie zgodziła się zagrać Sandrine zrobiła to perfekcyjnie. Magda jest miła i bardzo ciepła, daleko jej do spiskującej Sandrine i dużo pracy włożyła w to, aby widzowie mogli czasem wybuchać śmiechem. Cechuje ją masa energii i pomysłów. Jej postać zmienia się z przedstawienia na przedstawienie.. nawet po premierze nie odpuszcza. Podobnie jak reszta aktorów. To przedstawienie żyje, na próbach wciąż rozmawiamy o postaciach i młodzi aktorzy próbują wchodzić w nie jeszcze głębiej.
Doktor Dusseldorf, czyli Piotrek Stawski to prawdziwy „wyciskacz łez”. Walczę z nim, ale zawsze wygrywa…
Kolejna historia.. po raz pierwszy spotkaliśmy się chyba pracując przy jakiejś dużej imprezie w Warszawie, kiedy okazało się że jest z Wołomina wrócił ze mną autem i… tak to się zaczęło. Potem oglądałam go z przyjemnością w spektaklach Teatru Piąty Wymiar, który od kilku lat zadomowił się w MDK. Kilka razy prowadziliśmy razem imprezy i dobrze nam się rozmawiało. Zaprosiłam go do Jury konkursów recytatorskich w MDK jako młodego, utalentowanego laureata wielu konkursów i „powiew świeżości”, ale kłóciliśmy się podczas obrad. Konstruktywnie.
Pamiętam pierwsza próbę na scenie kiedy wszedł, usiadł na łóżku i znalazł listy Oskara… zanim jeszcze zaczął je czytać wszyscy mieliśmy łzy w oczach. Pomagał także w reżyserii spektaklu.
Pop Corn – Paweł Dobek.
Nie wiem czemu, ale myśląc o roli Pop Corna od razu pomyślałam o Pawle Dobku (wygrał ubiegłoroczny Przegląd Artystyczny brawurowo recytując wiersz Norwida). Przystojny i zwariowany z zawadiackim spojrzeniem wniósł dużo energii do scen zbiorowych pacjentów i stworzył zabawnego, barwnego, mądrego bohatera. Paweł jest bardzo twórczy.
Elizbeth to postać, której nie ma w książce…
Została stworzona na potrzeby tego przedstawienia, głównie z powodu braku chłopców. Zależało nam na tym aby Oskar otoczony był przez grupę szpitalnych przyjaciół, którzy tak jak on zmagają się z ciężka chorobą i tak jak on są nie tylko pacjentami szpitala, ale także dziećmi, które maja swoje radości i lubią się bawić, słuchać głośno muzyki, grac w karty… Ania z Magdą stworzyły postać dziewczyny, której zagranie zaproponowaliśmy Uli Rygało. Zapamiętałam ja z Przeglądu Artystycznego, gdzie śpiewała bardzo trudną piosenkę Magdy Umer. Bardzo odpowiedzialnie podchodziła do pracy nad spektaklem. Na ostatnim spotkaniu (przymierzamy się do nowego spektaklu, ale na razie o tym sza) bardzo mnie wzruszyła swoim widzeniem świata.
Peggy Blue – mało słów, a ważna dla spektaklu postać…
Anię Korkieniec też zapamiętałam z konkursów jej zaangażowanie w mówiony przez nią tekst nie mogło umknąć ani mi ani innym jurorom, a w dodatku jeszcze śpiewa i jest prześliczna. Kiedy przyszła do mnie z Magdą na pierwsze spotkanie, pomyślałam – powinna zagrać Peggy :)
Głowa pełna pomysłów. Bardzo twórcza i odpowiedzialna.
Ania po X Zielonkowskim Maratonie Teatralnym:
„wydaje mi się, że między osobami w naszej grupie nawiązał się pewien rodzaj więzi, na czas festiwalu zapomnieliśmy o wszystkich sprzeczkach i tego rodzaju sytuacjach ;) czułam się naprawdę super, mogąc grać z tymi ludźmi. I mając za reżyserkę Ciebie :) Na festiwalu był taki specyficzny klimat – to chyba dzięki temu, że było tam nagromadzenie ludzi, którzy mają tysiące pomysłów na minutę i wyrażają je i siebie na scenie. Ja cieszę się najbardziej z tego, że jesteśmy w stanie poruszyć ludzi do łez :)”i po spektaklu granym na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim: „To wystąpienie w KUL-u, było chyba jednym z naszych najlepszych. Nawet nie spodziewałam się, że tak dobrze będzie nam się tam grało. Poczułam, że mogłabym grać „Oskara..” do końca świata i nawet jeden dzień dłużej, że ten spektakl nigdy nam się nie znudzi. I znowu zrozumiałam coś nowego :) Tak naprawdę za każdym razem kiedy to gramy uświadamiam sobie parę rzeczy, tak jakby dojrzewam razem z tym przedstawieniem. Bartek oczywiście był w poniedziałek świetny, jak zawsze Piotrek powiedział kiedyś, że sam zaniesie go na rękach do szkoły teatralnej – ja mogę mu pomóc. Możemy częściej gdzieś wyjeżdżać, bo jak na razie spotykamy się tylko i wyłącznie z ciepłym przyjęciem naszego „Oskara…” :) Eh.. Co tu dużo pisać, po prostu cieszę się, że mogę być w tej grupie, bo mam wrażenie, że każdy oddaje do spektaklu cząstkę siebie, i dlatego ten spektakl jest taki wyjątkowy. Chciałabym , żeby każda rzecz, którą zrobimy, była właśnie taka.. taka bardzo NASZA.”
Duży kłopot był z obsadzeniem roli taty Oskara
Poszukiwanie taty zajęło nam trochę czasu… Próby już jakiś czas trwały kiedy dostałam sms -a od Piotra: „Znalazłem tatę, będzie jutro na próbie”. I tak poznałam pierwszego tatę Oskara – Tomka Wróblewskiego, którego jak się później okazało znałam już z Teatru Piąty wymiar. Tomek wniósł ze sobą dużo uśmiechu i odpowiedzialnego podejścia do pracy. Jego dojrzałość pomogła Ani i Bartkowi w zbudowaniu relacji rodzinnych, choć nie obyło się bez wygłupów . Niestety na dwa tygodnie przed premierą okazało się że w tym dniu ze względu na rozpoczynający się rok akademicki Tomek nie będzie mógł zagrać.
Trochę zawalił się nam świat, przez moment mieliśmy nawet taki pomysł, żebyś Ty zagrał ojca, ale uratował nas Dominik Guziak – brat Bartka i kolega z klasy Ani Korkieniec. Trochę się wszyscy baliśmy, bo był dużo młodszy od Tomka, a poza tym miał zagrać ojca swojego młodszego brata, ale okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Dominik mimo, że grupa już przez te codzienne próby zdążyła się trochę zżyć, szybko się zaaklimatyzował i dzięki pomocy całej grupy wiarygodnie zagrał rolę ojca mimo młodego wieku.
Dominik po spektaklu granym na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim: „wyjazd do Lublina i występ na tamtejszej uczelni sprawił zarówno mi, jak i Bartkowi dużo radości i satysfakcji z tego, że mieliśmy okazję pokazać się przed zupełnie nam obcą publicznością. Cieszymy się, że nasza grupa została mile przyjęta, a propozycja zobaczenia przez studentów kolejnego naszego spektaklu zachęca nas do dalszej pracy.”
A jak ty odnajdujesz się w tej grupie? Nie wypominając – zawyżasz nieco średnią wieku…
(śmiech) Ale tylko niewiele… Cieszę się że dane mi było poznać te dzieci i z nimi pracować. To prawdziwa przyjemność. I cieszę się, że mogę być członkiem tej grupy, że nie czuje się osobą z zewnątrz. Nie zawsze jest idealnie – bywa, że się spieramy, jak na przykład o nazwę, ale mam tez świadomość, ze to wszystko buduje grupę, która razem może przenosić góry… no i mamy nadzieję niebawem pojechać nad morze :) A nasza siłą jest to, ze się po prostu lubimy, tak zwyczajnie po ludzku, i lubimy ze sobą pracować. BARDZO. Wiele się od nich nauczyłam i wierzę, ze jeszcze wiele przed nami – niedawno byliśmy na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a teraz mamy zaproszenie do Szczytna.
Właśnie – skąd wzięliście się w Lublinie?
Propozycja wyjazdu do Lublina była wyjątkowa i nie mogliśmy odmówić, gdyż nasz spektakl stanowił część akcji Uczelnianego Samorządu Studentów KUL „Chodź, pomaluj mi świat” i połączony był ze zbiórką na rzecz Dziecięcego Szpitala Klinicznego w Lublinie. Mieliśmy w tej zbiórce mały swój udział – zagraliśmy spektakl i zlicytowaliśmy zrobioną przez nas choinkę – element dekoracji naszego spektaklu. Korzystając z okazji dziękuję nauczycielom, dyrektorom i ich rodzicom za wyrozumiałość w tej kwestii, gdyż w związku z wyjazdem do Lublina młodzi aktorzy opuścili zajęcia szkolne.
To miłe, ale… czyżby nikt w najbliższej okolicy nie zainteresował się wystawieniem tej sztuki? Są przecież niezłe warunki np. w kobyłkowskiej ZSP 3 czy zielonkowskim gimnazjum.
Mamy kilka takich propozycji ze szkół wołomińskich, ale nie możemy grać spektakli rano, ponieważ młodzi aktorzy sami chodzą do szkoły i staramy się, aby nie opuszczali lekcji. Zagramy jeszcze kilka spektakli popołudniowych w MDK i poinformujemy o tym szkoły – mam nadzieję że wszyscy, którzy będą chcieli, zobaczą ten spektakl. Chcemy go grać w Wołominie, Zielonce, Kobyłce i innych miastach, to tylko kwestia zgrania terminów.
A jeśli chodzi o zielonkowskie gimnazjum to bardzo lubię panią dyrektor Irenę Nowak – cudowna kobieta. Graliśmy tam na Maratonie Teatralnym mają fantastyczne warunki – trochę im zazdroszczę. Ale w kontekście Zielonkowskiego gimnazjum nie o tym chciałam wspomnieć… Kolejna historia… Jakieś dwa tygodnie po Maratonie stałam w kolejce w Ośrodku Zdrowia w Zielonce właśnie i czułam, ze przygląda mi się jakaś dziewczynka. Już właściwie skierowała sie do wyjścia… ale po chwili wróciła, podeszła do mnie i spytała: „to pani zrobiła to przedstawienie „na imię mi Oskar” odpowiedziałam „tak ja z dzieciakami” na co ona po krótkim milczeniu dodała, że bardzo jej się podobało, najbardziej ze wszystkich, że zna książkę i że bardzo by chciała, żeby jej koleżanki z tego właśnie gimnazjum też mogły obejrzeć. Obiecałam jej wtedy, że spróbujemy tam zagrać i mam nadzieję dotrzymać słowa, tylko na razie nam czasu brakuje. Bo nie tylko ja pracuję po pracy, dzieciaki tez mają dużo zajęć pozalekcyjnych, w ogóle myślę, że młodzież jest teraz bardzo zapracowana, ale ciesze sie, że w tym zabieganiu znajdują czas na próby.
Czego potrzebujecie, aby się dalej rozwijać? Pieniędzy? Sprzętu? Wsparcia w obsłudze technicznej? Warsztatów? Bo chyba nie zamierzacie skończyć na „Oskarze”…
Nie, nie zamierzamy skończyć… my dopiero zaczynamy. Potrzebujemy siebie i tych wszystkich, którzy szczerze nam kibicują i nas wspierają.
Wiele osób, bym chciała tu wymienić i aż się boję, że kogoś pominę… no i nie wiem czy masz aż tyle miejsca… (śmiech) ale mogę dołączyć listę zaczęłaby sie od naszych rodziców i nie mogłoby na niej zabraknąć pana burmistrza Jerzego Mikulskiego z żoną którzy wzruszyli nas tym, że kolejny raz przyszli na nasz spektakl i zawsze pytają o nasze plany i wiernie nam kibicują…
A wsparcie się zawsze przyda, na przykład Twoje (śmiech) – bardzo dziękuję za stałą pomoc przy wszystkich moich pomysłach, za zdjęcia, plakaty, cierpliwość, wyrozumiałość i mogłabym tak jeszcze długo w stosunku do wielu innych osób… pani Ala z kwiaciarni Akcent, pani Teresa Urbanowska, pan Krzysztof Maszota i Andrzej Kuśmierski – to ludzie, którzy bezinteresownie pomagają nam w tym na czym sie dobrze znają. Dobrze, ze są tacy ludzie, że spotykamy ich na swojej drodze.
Pieniądze, sprzęt, wsparcie w obsłudze technicznej jest bardzo potrzebne i tu liczę na MDK w którym sie spotykamy.
A warsztaty mamy w planach, bo chciałabym aby dzieciaki mogły pracować z różnymi „specjalistami od teatru”: aktorami, reżyserami, praktykami dramy, ale o tym na razie sza, bo nie chcę zapeszać. Myślę, że warto w nich zainwestować.