Rzadko tak emocjonalnie podchodzę do filmów dokumentalnych, ale w tym wypadku jakieś zupełnie niewytłumaczalne wzruszenia dopadały mnie co chwilę… Nie mam pojęcia, co mnie tak poruszyło – może po prostu autentyczność Cockera?
Gość urodą mógł śmiało rywalizować z Lemmym Kilmisterem, na scenie regularnie odstawiał pląsawicy i przez prawie całe życie nadużywał alkoholu, co systematycznie rujnowało mu karierę. Miał głos jak gruboziarnisty papier ścierny i pamięta się go głównie z coverów – w końcu wypłynął dzięki fenomenalnej interpretacji With the Little Help From My Friends Beatlesów, której w Woodstock nie zepsuł mu nawet chórek:
Nie da się tu chyba uniknąć porównania z Quasimodo – gość o „nie narzucającej się urodzie”, niechlujny i na pierwszy rzut oka dość zapuszczony okazuje się bowiem człowiekiem o gołębim sercu, grzecznym, uczynnym i… wiernym – jedna żona w tej branży to chyba rzadkość. Nawet zwolniony menago, który wyciągnął go z nałogu i matkował mu przez całe lata nie miał mu za złe zakończenia współpracy.
Co mnie w nim tak porusza? Chyba właśnie autentyczność, nieudawane emocje, niedoskonałości i to, że się ich nie wstydził. Rayowi chyba też to chyba podpasowało…
Dodaj komentarz logując się przez FB lub Twetter