Z jednej strony pełen szacun: gość zaczął od absolutnego zera, naprawdę był pucybutem, jako dzieciak mieszkał u ciotki prowadzącej „wesoły domek” i naganiał jej klientów. Tańczył i śpiewał na ulicy za garść drobniaków, wylądował w więzieniu za kradzieże i włamania. Kiedy pojawiła się szansa na śpiewanie w The Gospel Starlighters, chwycił się jej – i już nie puścił.
Skład ewoluował muzycznie od surowego gospel do soul, zmienił nazwę na The Famous Flames i szybko zdobył lokalną sławę dzięki nowemu wokaliście. Kolejnym szczebelkiem w karierze charyzmatycznego wokalisty było… udawanie Little Richarda. Popularny wykonawca podpisał kontrakt na całą masę koncertów i nie był w stanie się wywiązać z umowy, więc… zatrudnił dublera. Był początek lat 50., artyści byli znani tylko z nagrań i okładek płyt – nikt się nie połapał.
W 1956 roku miał już pierwszy hicior – Please, please, please. Oczywiście nikt nie wierzył w sukces utworu, który właściwie nie posiadał tekstu, za to aż kipiał od emocji, ale Brown miał nosa – na koncertach publika szalała, więc czemu utwór miałby się nie sprzedać na singlu? Mimo tego wydawcy nie chcieli słyszeć o longplayu live, więc postawił wszystko na jedną kartę – zapożyczył się i wydał Live At Apollo na własne ryzyko. Opłaciło się.
Pracował ciężko, grał masę koncertów, szybko zaczął stawać na scenie obok największych muzycznych sław, wkrótce sam stał się megagwiazdą – uważa się go dziś za ojca chrzestnego funk, rock’n’rolla, disco, house i rapu, ale… była też druga strona medalu.
Nie szanował znakomitych muzyków, którzy byli współtwórcami jego sukcesu. Świetna zabawa, jaką było „dyrygowanie” zespołem podczas scenicznych wygibasów przerodziła się w zastawianie na nich pułapek, a wkrótce – kary finansowe za gapiostwo. Nie wypłacał tantiemów, jedynie pensje. Mimo braku muzycznego wykształcenia usiłował pouczać doświadczonych jazzmanów, z którymi współpracował. Zaangażował się politycznie i nieco zbyt często zmieniał zdanie, ale nieustannie pouczał polityków. Nadużywał prochów. Nie płacił podatków. Wymachiwał bronią. Po prostu chyba za bardzo w siebie uwierzył…
Jestem największy, jestem James Brown, nie muszę się niczym martwić
Film z pewnością warto obejrzenia ze względu na liczne archiwalne nagrania koncertowe i autentyczne wypowiedzi artysty, ale też przez współczesne komentarze muzyków, którzy latami ciężko pracowali z nim na scenie. Sporo wiedzy, dużo rozrywki i… przestroga.
Dodaj komentarz logując się przez FB lub Twetter