Cztery lata temu intensywnie nadrabiałem muzyczne zaległości i napychałem sobie uszy Republiką, której jako nastolatek docenić nie potrafiłem. Przyszedł czas, żeby dowiedziec się nieco więcej o Grzegorzu Ciechowskim dzięki wspomnieniom jego rodziny, przyjaciół i znajomych zebranych w opasłym tomiszczu przez Piotra Stelmacha. Nie jest to łatwa lektura – zaczyna się od śmierci artysty i z każdą stroną cofa się w czasie, aż do dnia jego narodzin. Niby to trochę nielogiczne, ale… utrzymuje napięcie, każąc wciąż zadawać sobie pytania: jak do tego doszło? skąd się znali? dlaczego tak zrobił? Podczas przebijania się przez warstwy kolejnych miesięcy i lat spod scenicznego wizerunku widać coraz więcej człowieka – zdolnego, wrażliwego, dowcipnego, zdeterminowanego, czasem wybuchowego, ale też wyjątkowo lojalnego wobec przyjaciół. Pewnie każdy z nas ma wiele twarzy – inną dla przyjaciół i wrogów, inną w pracy i w domu, a jeszcze inną w samotności, ale Stelmachowi udało się pokazać na ponad sześciuset stronach postać prawdziwie wielowymiarową właśnie dzięki temu, że możemy ją oglądać z wielu perspektyw i odległości oczyma ludzi z jego otoczenia, przy czym sam autor nie narzuca się z interpretacją ich wspomnień. Wielkie wrażenie robią tu przede wszystkim pełne szacunku słowa kolegów z branży: Waglewskiego, Hołdysa czy Borysewicza.
Niezwykle ciekawe w Ciechowskim jest to, że on sam uważał się chyba bardziej za poetę niż za muzyka, a rockową czy też nowofalową oprawę sceniczną traktował jako sposób na bezpośrednie dotarcie z tekstem do odbiorców. Nie musiał sę dzięki temu przebijać przez wydawnictwa i krytyków, a przede wszystkim – nie pozostał niezauważony.
Nie żałuję ani chwili spędzonej na tej lekturze, ale… żałuję, że nie zacząłem od monografii Republiki pióra Leszka Gnoińskiego. Więcej faktów, mniej emocji… Trudno, stało się!
Dodaj komentarz logując się przez FB lub Twetter