Wiadomo – lubię kryminały. Poczytać, pooglądać – bez różnicy. Seriale też lubię, ale takie… nie za długie, bo w tych wielosezonowych najczęściej wyraźnie czuć rozciąganą do granic cierpliwości fabułę. Czy lubię francuskie kino? Nie mam pojęcia, za mało go widziałem. I dobrze.
Dobrze, bo Francuzi filmują po swojemu, a nie po hollywoodzku i nie wciskają wybuchów wszędzie, gdzie się da, pieprząc całkiem dobre historie:
Dobrze też z tego powodu, że nie znam ich aktorów z innych ról i nie mam żadnych skojarzeń, porównań i oczekiwań – po prostu kupuję ich takimi, jakimi są, razem z ich europejską, nie wywołującą kompleksów urodą.
A najlepsze, że nie mają tych amerykańskich budżetów i nie pakują ich w efekty specjalne, budowę makiet, zamykanie ulic w centrum Paryża i inne takie… Kręcą za małą kasę, więc lokują wydarzenia w paryskich komisariatach, mieszkaniach, kanałach i katakumbach, oszczędzając przy okazji na oświetleniu. A może to inspirowane Grą o tron jest?
Nieważne – historia zaginionej w kanałach policjantki i rozpaczliwie poszukującej jej matki, również policjantki, lecz już na emeryturze, wciąga dzięki umiejętnemu przeplataniu wątków, nienachalnemu podsuwaniu tropów, niespiesznemu odkrywaniu tajemnic z prywatnego życia bohaterów. Dopiero po naprawdę zaskakującym zakończeniu uświadomiłem sobie, że „w międzyczasie” pewnie połowa z tych lekko naszkicowanych relacji czy ledwie zasugerowanych wątków po prostu nie była kontynuowana. Czy to celowy zabieg? Może to miał być film kinowy, a dzięki takiemu zabiegowi spuchł do rozmiarów pięciogodzinnego miniserialu?
Nieistotne – oglądałem z wypiekami. Podziemny Paryż jest mroczniejszy, niż mogłem przypuszczać…
Dodaj komentarz logując się przez FB lub Twetter