Dałem się nabrać. Powinienem być nieco mądrzejszy wiedząc, co wydawcy potrafią pisać na ostatnich stronach książek choćby takiego Johna Irvinga i nie dać się zwieść tanim, marketingowym sztuczkom. Księga Jesiennych Demonów Jarosława Grzędowicza odstraszała mnie jednoznacznymi stwierdzeniami, że to horror – i że będę ciężko przerażony. Małżonka porwała jednak mojego kindla i musiałem znaleźć sobie jakąś papierową lekturę. Wybór był spory, rozrzut tematyczny wielki – już sięgałem po jakąś historyczną pozycję Józefa Hena, kiedy pomyślałem: To niemożliwe. Grzędowicz nie napisałby przecież banalnego horroru! W głowie wciąż mam jeszcze fantastyczny świat, który wykreował w cyklu Pan Lodowego Ogrodu… Przemogłem jakoś wrodzoną niechęć do krótkich form.
Na szczęście się nie myliłem – te kilka mrocznych, klimatycznych opowiadań to z pewnością nie horror i na pewno nawet przez chwilę nie byłem przerażony, co usiłował mi wmówić jeden z recenzentów. Wielokrotnie natomiast przerywałem lekturę, bo błądziłem myślami gdzieś poza jej fabułą…
Najpierw się dziewczynę poznaje, potem się ją zaczyna lubić i dopiero wtedy, ewentualnie, można przełamać granicę ostatecznej intymności i przejść do mrocznej, wilgotnej krainy poznawania smaku jej skóry, śliny, okrywania się jedwabistym dotykiem jej ciała, wnikania w najintymniejsze zakamarki. Dopiero wtedy. Dopiero kiedy można mieć odwagę zajrzenia za zasłonę, za którą znajdowała się naga kobieta. Bez makijażu, z twarzą opuchniętą snem, spocona, rozczochrana. Poznać ostateczną tajemnicę kobiety – jej nagą twarz bez maski. Poznać i zachwycić się nią. Tak uważał. Doskonale wiedział, że jest dziwadłem.
Być może dla niektórych to faktycznie horror…