Jakoś nie mam szczęścia do lektur ostatnio… A może marudny się zrobiłem na starość? Chyba trafiła mi się kumulacja średnio trafionych inwestycji książkowych, choć zazwyczaj jest huśtawka skrajności…
Droga donikąd Michała Gołkowskiego po pierwszych kilku stronach prawie trafiła do katalogu „słabizna” na kindlu. Jakoś pretensjonalnie wypadł początek tej historii, którą czytam wprawdzie nie w kolejności wydania, ale za to chronologicznie: gość ma wszystko, żyje jak krezus i nagle uznaje, że go to już mdli. Zostawia za sobą dotychczasowe życie i wszelkie dostatki, aby zostać stalkerem w Zonie. Historyjka „jak cię mogę”, ale jakoś tak niezręcznie, trochę patetycznie opisana… Ok, przebrnąłem, jadę dalej – autor ma świetną opinię, dam mu szansę, ale… zaczynają mi cyrylicą gadać! Nie pomagacie mi, Gołkowski, nie pomagacie… Wprawdzie bukwy znam, ale płynność lektury cierpi na tym okrutnie.
Dałem radę, dojechałem do końca. Mam wrażenie, że rozpoczęcie od tego tytułu jednak nie było dobrym pomysłem i wydaje mi się, że wielu niedomówień i uproszczeń wcale bym nie zauważył, gdybym był już po lekturze Ołowianego świtu i Drugiego Brzegu. Autor chyba poczuł, że winien jest czytelnikom jakieś wyjaśnienia i szybciutko naszkicował im początek historii gościa, który nosi niewyszukany pseudonim „Kurwa”. Trochę to słabe, ale nie skreślam autora – dziś kupuję pierwszą książkę Gołkowskiego.
Wielkie nadzieje wiązałem z audiobookiem Znalezione nie kradzione – King powrócił do postaci i wydarzeń z Pana Mercedesa i wydawało mi się, że nie będę zdejmował słuchawek przez te kilkanaście godzin, które zajęło Peszkowi przeczytanie dość opasłego kryminału. No i się rozczarowałem…
Lektor bez zarzutu – jak zwykle, wprowadzenie mocne i bezkompromisowe: gołowąs Morris Bellamy z zimną krwią i paroma kolesiami mordują Johna Rothsteina, autora cyklu powieści o Jimmym Goldzie. Dla Morrisa to zemsta za to, co autor zrobił z jego ulubionym bohaterem, zanim zrezygnował z działalności pisarskiej. Niegdysiejszy buntownik, idol młodego chłopaka, na stronach trzeciego tomu powieści zamienia się w speca od reklamy, ma żonę i dom, chodzi w garniturze. „Już go w swoje szpony dopadł szmal”, jak głosi polski klasyk rocka… Psychofan-morderca szybko trafia do więzienia, ale ukrywa skradzione pisarzowi notesy, zawierające materiał na dwie kolejne części przygód Golda. Kiedy po latach wychodzi na wolność okazuje się, że ktoś odnalazł jego skarb…
Całość dość luźno nawiązuje do Pana Mercedesa – z motywu masakry na targach pracy i postaci detektywa Hodgesa oraz całkowicie marginalnie potraktowanej pary jego pomocników śmiało można było zrezygnować, tę zagadkę mógł rozwikłać ktoś inny. Całe napięcie powstaje pomiędzy niezrównoważonym mordercą pisarza a młodziutkim chłopakiem, który odnajduje bezcenne notesy. W dodatku ich losy splatają się bardzo późno i dopiero wtedy akcja błyskawicznie nabiera tempa – ale to już koniec książki… Nie cieszy mnie też epilog – King sugeruje powrót Brady’ego Hartsfielda, który po kilku ciosach slapperem wylądował na inwalidzkim wózku i wydawało się, że będzie już tylko elementem tła ewentualnych kolejnych powieści. Nie mój klimat…
Sięgnąłem po Białą Redutę Tomasza Kołodziejczaka – świetne recenzje, same „ochy i achy”, ale czarna magia i wyprawa na Marsa, elfy w Warszawie i Ostatnia Rzeczpospolita wymieszane w jednym rondelku jakoś nie pozwalają mi się skupić. Co gorsza – póki co wydaje mi się, że te historie lepiej by się broniły oddzielnie.
Doczytamy, zobaczymy.