Nie wiem, jak to możliwe – z westernowych klimatów lubię tylko trzecią część Powrotu do przyszłości. No dobra – Westworld też mi się podobało. I Lemoniadowy Joe, ale czechosłowacki western z 1964 roku nie może się nie podobać. Jak mogłem tak wsiąknąć w tę grę?
Owszem, można się pozachwycać pięknem i rozmiarami gierkowej krainy, wschodami słońca, mgłą czy tęczą nad wodospadem. Miodek, serio. Klimacik też niczego sobie, ale początkowo zadka nie urywa – jakaś podupadająca banda rzezimieszków i oszustów musi zwijać manele i szukać sobie nowej bazy po jakiejś grubszej wpadce, mając na karku szeryfów z pomocnikami i łowców nagród. Trzeba zorganizować kasę, ogarnąć kwaterki i kombinować, jak by tu prysnąć na jakąś egzotyczną wyspę.
Artur Morgan ma w tej grupie długi staż – Dutch van der Linde przygarnął go jako małego chłopca, więc gość właściwie nie zna innego życia. Zapowiada się rzeź z użyciem rewolwerów i strzelb, ale również łuku, lassa, noży, koktaili Mołotowa i dynamitu. Niby fajnie, ale jak długo można kłusować z fuzją na jakiejś chabecie po najpiękniejszych nawet połoninkach? Okazuje się, że można…
Artur jest już zmęczony, a Dutch… no cóż – okazuje się krętaczem, kombinatorem i manipulatorem, który powołując się na różne szczytne hasełka o przyjaźni, odpowiedzialności i zaufaniu pakuje coraz bardziej przetrzebioną ekipę w coraz gorsze tarapaty… Pomału staje się jesne, że choć szef stara się robić wrażenie, że jest panem sytuacji, to kiwają go wszyscy – od lokalnych zwaśnionych rodów na prowincji po włoskich mafiosów w mieście. a szczęście nie ma obowiązku zbytniego popychania akcji do przodu – można spokojnie pójść na ryby, na polowanko, pomóc jakiemuś biedakowi lub damie w potrzebie, podreperować nadwątloną reputację, przepuścić parę dolców w pokerka czy domino.
Delektuję się więc grą, choć świeżo nabyte ciuszki momentalnie pokrywają się kurzem i krwią, broda rośnie jak prawdziwa a o kąpiel z mydłem nie jest w grze łatwo.