Trzeba być naprawdę mocno uprzedzonym, żeby nie lubić tego gościa – albo żeby go nie polubić po obejrzeniu tego filmu. Nie dlatego, że swego czasu przyjął w sporych ilościach wszelkie możliwe używki – bo to żaden powód do dumy. Nie dlatego, że jest wybitnym gitarzystą – bo nie jest. Keith Richards jest po prostu szczerym, sympatycznym i wciąż smakującym życie gościem, któremu mimo siódmego krzyżyka na karku zachciało się nagrać solową płytę, a film… film powstał niejako „przy okazji”.
Nie przygotowałem się do tego seansu, więc trochę się bałem grzebania w przeszłości, kwasów z Jaggerem (w obydwu tego słowa znaczeniach) i innych odgrzewanych kluch. Nasyciłem się nimi przy audiolekturze Życia i bardzo się cieszę, że temat został uznany za wyczerpany. Pod wpływem okazuje się być „przymrużeniem oka” – chodzi tu przede wszystkim o wpływy muzyczne, które ukształtowały Richardsa jako muzyka, a lista jest dłuuuuuga jak dyskografia Rolling Stones, a największymi literami wypisano na nich garść nazwisk, które powinien znać każdy fan bluesa i rocka: Howlin’ Wolf, Muddy Waters, Elvis Presley, Little Richard, Buddy Guy, Chuck Berry, Little Walter, Hank Williams, Billie Holiday, Fats Domino, Jimmy Reed.
Richards twierdzi, że się nie starzeje, tylko… dojrzewa. Wciąż poszukuje nowych muzycznych inspiracji, kumpli do grania, okazji do eksperymentów. Nie mnie oceniać poziom muzyczny jego ostatniej solowej płyty, nie jestem aż takim koneserem, ale zazdroszczę mu szczerze wigoru, entuzjazmu, satysfakcji z wykonywanej od ponad pięćdziesięciu lat roboty. Też tak chcę.
super gosc
PolubieniePolubienie