Co jakiś czas funduję sobie takie ekskluzywne przyjemności jak audiobook. Jestem po prostu czasem zmęczony muzycznymi maratonami z dinozaurami rocka albo i praszczurami bluesa w słuchawkach i potrzebuję troszkę więcej treści. Ostatnio pijackie wynurzenia mruczał mi do ucha Andrzej Grabowski, teraz zdecydowałem się na Maćka Stuhra.

Z kilku czy kilkunastu tytułów wybrałem Wołanie kukułki nie z powodu autorki – wyczytałem to gdzieś później. Słyszałem o tej akcji chyba już przy okazji premiery tego tytułu w oryginale, ale wciskając „do koszyka” nie miałem świadomości, że chodzi o ten właśnie tytuł. Gdybym miał, to może bym się zawahał? Harry Potter nie wzbudził mojego entuzjazmu. Krótkie streszczenie, nota wydawcy, pojedyncze zdania z prasowych recenzji… kto to czyta? Wiedziałem tylko, że to kryminał, że kilkanaście godzin słuchania – i że Stuhr. Włączyłem sobie próbkę i już wiedziałem, że będę się głośno śmiał w drodze do pracy, na środku ulicy.
To oczywiście nie jest słuchowisko, brak efektów dźwiękowych, Stuhr pracuje tylko głosem – ale jak on to robi! Każda postać mówi inaczej, ma swoją manierę, swój styl. Co ciekawe – nie słychać cięć i wstawek, co raczej jest zasługą realizatora, ale nie jest za to regułą w audiobookach.
Czekam na kolejną stuhrową produkcję. Choćby wegetariańską książkę kucharską.. Kupię na pewno.
