Generalnie to lubię kobiece postacie w grach – nie jako miłe dla oka tło, ale jako bohaterki pierwszo- czy drugoplanowe. Dobrze wspominam The Last Of Us i Wiedźmina, ale to zapewne dlatego, że sam mam córkę. Z sympatii do Tomb Raider chyba nikomu się tłumaczyć nie muszę. Z zaangażowaniem eksplorowałem świat Horizon Zero Dawn w skórzanych, babskich fatałaszkach. Ciężko mnie było oderwać od Uncharted: Zaginione Dziedzictwo. Przy Mirror’s Edge Catalyst trzymała mnie tylko bohaterka. W Mass Effect: Andromeda świadomie wybrałem kobiecą postać. Chyba pierwszy raz się tak rozczarowałem…
Twórcy określają swoje dzieło jako „interaktywny dramat” i niestety muszę im przyznać rację. Od strony graficznej nie ma biedy, pomysł na zaangażowanie gracza w wychowanie dzieciaka też jest niezły, podobnie jak jej wyjątkowy dar i przekleństwo, ale poza tym… nędza. Większość lokacji klaustrofobicznie mała, wybory w opcjach dialogowych żadne, sterowanie słabe – ale na szczęście nie jest to w najmniejszym stopniu gra zręcznościowa. Coś mi majaczy, że można to było rozegrać chronologicznie, ale wybrałem chyba jakiś udziwniony wariant w którym Jodie raz jest zbuntowaną nastolatką, raz dzieciakiem zabranym rodzicom czy bezdomnym podlotkiem, a za chwilę wyszkoloną agentką specjalną.
Ta historia pewnie nieźle by się obroniła jako zwykły film, bo pomysł ma potencjał, ale ja już tego raczej nie kupię…